Siedem sypialni, dziewięć łazienek, sala kinowa, basen, sufity pokryte 14-karatowym złotem, podłogi w orzechu i mahoniu. To nie jest jedna z byłych rezydencji Wiktora Janukowycza, tylko dom w Upper East Side w Nowym Jorku, który wystawił na sprzedaż Vincent Viola, szef firmy Virtu Financial. Cena? Rekordowe jak na Nowy Jork 114 mln dolarów. Na czym zarabiają Viola i Virtu Financial? To firma, która za pomocą komputerowych robotów odpowiada za 5 proc. transakcji na nowojorskiej giełdzie, a w Europie jest w pierwszej piątce wśród firm zajmujących się handlem algorytmicznym.
Zamiast ubranych w czerwone szelki maklerów giełdami trzęsą roboty, które w ciągu milisekund generują tysiące transakcji. Na wielu parkietach trwa dziś wojna automatów. Ich udział w obrotach systematycznie rośnie. Dziesięć lat temu elektroniczne mózgi odpowiadały za 21 proc. obrotów na giełdach w USA i za 1 proc. w Europie. W 2012 r. było to odpowiednio 59 i 39 proc. Podobnie jest na rynku walutowym. Już co piąty fundusz hedgingowy, czyli zarabiający na wzrostach i spadkach, wykorzystuje roboty. I zarabia kosztem drobnych inwestorów. – Drobny inwestor nawet tego nie zauważy, ale kiedy chce kupić akcje, sprzedadzą mu je roboty, które zgarną przy tym jednego centa. Pomnóżmy to przez miliony takich transakcji w ciągu dnia i robią się z tego poważne pieniądze.
Dziś gra nie toczy się o mikrosekundy, ale o milisekundy. Jeśli twój serwer jest bliżej giełdy, masz przewagę – mówi Andrei Kirilenko, były główny ekonomista CFTC, niezależnej agencji regulującej rynek kontraktów, obecnie profesor MIT i autor raportu o giełdowych automatach.
Maszynki do zarabiania
W okolicach miasteczka Mahwah w New Jersey, 50 km od Wall Street, znajduje się serwerownia nowojorskiej NYSE. To tam bije serce giełdy. W tym samym budynku są też serwery firm zajmujących się handlem wysokich częstotliwości, określanym w branży giełdowej jako HFT (high frequency trading). Zasada jest prosta. Każdy z nich ma stać w równej odległości od serwera głównego. Tutaj liczy się każdy centymetr. Jeszcze kilkanaście lat temu w USA handel odbywał się między maklerami stojącymi na parkiecie giełdy. Jednak reformy amerykańskiego SEC, czyli odpowiednika naszej Komisji Nadzoru Finansowego, mające wprowadzić więcej „współzawodnictwa między rynkami” sprawiły, że obok tradycyjnych giełd powstały giełdy elektroniczne. Odbywał się tam handel za pomocą komputerów, maklerzy siedzieli przed ekranami, wszystkie transakcje, a także stan arkusza zleceń były na żywo przekazywane na „taśmę”, którą widzieli wszyscy inwestorzy. Nowością było, że zlecenie inwestora, który chciał np. kupić 100 akcji IBM, elektronicznie trafiało na wszystkie działające giełdy, a realizowane było tam, gdzie była najlepsza cena.
Giełdowe roboty były jednak szybsze, dzięki różnym lukom w systemie mogły zwęszyć taką transakcję i w okamgnieniu kupić odrobinę taniej, a następnie sprzedać inwestorowi, który sądził, że jego transakcja odbywa się po możliwie najlepszej cenie. To wywołało komputerowy wyścig zbrojeń, w którym liczyła się prędkość przesyłania zleceń, a tym samym odległość od serwera. Dlatego serwery firm HFT stoją tak blisko serwera giełdy – po to, by informacja miała jak najkrótszą drogę do przebycia. To również powód, dla którego tradycyjnych maklerów zastąpili inżynierowie finansów, matematycy i fizycy. Potrafili oni dzięki modelom matematycznym konstruować algorytmy, które były silnikami robotów. Strategii, które stosują dziś giełdowe roboty, jest mnóstwo. Ceny i napływające zlecenia są analizowane przez algorytmy, które rozpoznają najmniejsze anomalie i szukają trendów. Mogą one np. wysyłać tysiące zleceń, by jeszcze w tej samej sekundzie je anulować. W ten sposób jest testowana płynność rynku. Roboty regularnie polują na duże zlecenia kupna i sprzedaży płynące na przykład z funduszy emerytalnych. W dodatku giełdy stosują systemy rabatów. Jeśli dany broker dostarcza na giełdę zlecenia sprzedaży, staje się „dostarczycielem płynności” i z każdej transakcji dostaje prowizję. Roboty mogą więc na niektórych transakcjach tracić, jednak w ostatecznym rozrachunku dzięki prowizjom zarabiają. Według różnych ocen te zyski kształtują się na poziomie od kilku do kilkudziesięciu miliardów dolarów rocznie.
Flash crash
1 sierpnia 2012 r. firma brokerska Knight Capital z New Jersey, obracająca prawie 10 proc. akcji na giełdzie w Nowym Jorku, w wyniku błędu programu zaczęła nagle wysyłać miliony zleceń kupna i sprzedaży. Dopiero po 40 minutach technicy zauważyli, co się dzieje. W tym czasie na kontach firmy znalazły się walory kilkudziesięciu spółek o wartości ponad 6,5 mld dolarów. Przez cały kolejny dzień wyprzedawano te aktywa. 40-minutowy błąd kosztował firmę 440 mln dolarów i doprowadził ją na skraj bankructwa. Kurs firmy, której wartość rynkowa jeszcze dzień wcześniej wynosiła miliard dolarów, runął o 33 proc., a Knight Capital został w końcu przejęty przez innego brokera – Getco.
Podobne, choć nie tak groźne w skutkach minikrachy uderzyły też w czasie debiutu Facebooka czy elektronicznej giełdy BATS. Giełdowym robotom zaczęli się przyglądać państwowi nadzorcy. W jednym ze swoich raportów Fed, amerykański bank centralny, wskazał, że dalszy rozwój automatów może doprowadzić do „niezamierzonych błędów przetaczających się kaskadowo przez system finansowy”. Demokratyczny senator Tom Harkin proponuje, by handel prowadzony przez automaty opodatkować. Włosi już to zrobili, wprowadzając podatek na poziomie 0,02 proc. za każde zlecenie występujące w odstępie poniżej 0,5 sekundy. Są też plany, by błyskawiczne transakcje robotami specjalnie oznaczać, tak by inwestorzy w ogóle wiedzieli, że do nich dochodzi. Prof. Andrei Kirilenko razem z naukowcami z Princeton i Uniwersytetu Waszyngtońskiego opracował raport o wpływie robotów na wyniki osiągane przez inwestorów. Według niego najagresywniejsze roboty potrafią zarobić średnio 45 tys. dolarów dziennie. – To jest gra o sumie zerowej. Te pieniądze biorą się z tego, że zanim twoje zlecenie trafi na giełdę, robot spowoduje, że cena wzrośnie, albo sam ci sprzeda ten kontrakt, który mikrosekundę wcześniej kupił – mówi Kirilenko.
Obrońcy giełdowych robotów wskazują jednak, że to dzięki nim giełdy na świecie są dziś tak płynne, a prowizje od zawieranych transakcji w ciągu ostatnich lat znacznie spadły. Za dalszym rozwojem automatycznego handlu stoją też same giełdy, które są spółkami publicznymi i muszą zarabiać. Tak jest na GPW, która w zeszłym roku zainstalowała u siebie system kupiony od nowojorskiej giełdy NYSE. Umożliwia on automatyczny handel, a giełda przygotowała 18 szaf serwerowych dla firm chcących być jak najbliżej serca giełdy. Na razie jednak trwają rozmowy z chętnymi. – Warszawski rynek jest zbyt płytki, by roboty mogły pokazać, co potrafią. Jest tu zaledwie kilka dużych spółek, w dodatku prowizje giełdy są zbyt wysokie, by mogło się to opłacić. To jednak tylko kwestia czasu, bo kiedy prowizje spadną, pojawią się roboty i płynność wzrośnie. Ktoś musi zrobić ten pierwszy krok, bo od automatyzacji handlu nie da się uciec – mówi Adam Narczewski, dyrektor w biurze maklerskim XTrade Brokers.
Opływający w luksusy dom szefa Virtu Financial to symbol bogactwa zrodzonego w czasie cichej giełdowej rewolucji, która sprawiła, że inwestowanie stało się jeszcze bardziej tajemnicze. A zwykły gracz ryzykuje, że jego pieniądze padną łupem elektronicznych rekinów.
Tekst ukazał się w numerze 1 1 /2014 tygodnika „Wprost”.